Okładka

Klucz do Rebeki

Ken Follett Wydawnictwo: Wydawnictwo Amber Dział: Powieść Format: 155x210 Stron: 240 Oprawa: twarda ISBN: 8370821081 INDEKS: ABM0002B17615
15,00 zł
Darmowa dostawa od 150 zł Paczkomaty 10 zł Poczta Polska 15 zł Za pobraniem 15 zł

Opis

książka z lekko pożółkłymi stronami i lekkimi zadarciami okładki

lucz do Rebeki Przełożył Hieronim Mistrzycki Dla Robin McGibbon “Największym bohaterem ze wszystkich jest nasz kairski szpieg.” - Erwin Rommel, wrzesień, 1942 (cytat wg Anthony Cave Brown Bodyguard of Lies) Część pierwsza Tobruk 1 Ostatni wielbłąd padł w południe. Był to pięcioletni biały samiec, którego mężczyzna kupił w Gialo, najmłodszy i najsilniejszy z trzech wielbłądów, również najłagodniejszy. Lubił go, tak jak człowiek może lubić wielbłąda, to znaczy tylko trochę go nienawidził. Wspinali się na wzgórek od zawietrznej, grzęznąc nieporadnie w miękkim piasku. Stanęli na wierzchołku, z którego spojrzeli przed siebie, tylko po to, by zobaczyć następny wzgórek i tysiąc innych do pokonania. Na ten widok wielbłąda jakby ogarnęła rozpacz - ugięły mu się przednie nogi, zad się opuścił i zwierzę osiadło na szczycie pagórka niby posąg, wpatrzone w przestrzeń pustyni obojętnym wzrokiem konających. Mężczyzna pociągnął za uzdę w nozdrzach wielbłąda - łeb pochylił się naprzód, szyja wyciągnęła, lecz zwierzę nie wstało. Mężczyzna podszedł od tyłu i kopnął je mocno ze cztery razy w zadnie nogi. W końcu wyjął zakrzywiony nóż beduiński, ostry jak brzytwa, spiczasto zakończony, i wbił go w zad. Z rany pociekła krew, zwierzę jednak nawet nie odwróciło łba. Mężczyzna zrozumiał, co się stało - po prostu nie odżywione mięśnie wielbłąda przestały funkcjonować, podobnie jak maszyna, której zabrakło paliwa. Widział już wielbłądy padłe na skraju oazy, mimo że dookoła miały życiodajną zieleń - nie starczało im sił na to, by nią się pożywić. Mógłby spróbować jeszcze ze dwóch sposobów, na przykład nalać wody do nozdrza zwierzęcia, aż zaczęłoby się dusić, albo rozpalić ogień za jego zadnimi nogami. Nie stać go jednak było ani na stratę wody, ani drewna, poza tym żadna z metod nie wróżyła wielkiego powodzenia. Zresztą i tak nadszedł czas postoju. Słońce stało wysoko, rozżarzone. Zaczynało się długie saharyjskie lato, temperatura sięgała w południe 43/0 C w cieniu. Nie zdejmując bagażu z grzbietu wielbłąda mężczyzna otworzył jeden z worków i wyjął namiot. Ponownie rozejrzał się odruchowo dookoła - w polu widzenia nie było ani cienia, ani żadnej kryjówki, właściwie wszędzie było tak samo źle. Rozbił namiot przy zdychającym wielbłądzie, na wierzchołku wzgórka. Usiadł po turecku w wejściu do namiotu, by przyrządzić herbatę. Uklepał kwadrat piasku przed sobą, ustawił bezcenne suche gałązki w stożek i rozpalił ogień. Kiedy woda w czajniku się zagotowała, zaparzył herbatę w taki sposób, w jaki parzą ją koczownicy, to znaczy nalał z dzbanka do kubka, dodał cukru, znów przelał do dzbanka, by bardziej naciągnęła, i tak kilka razy. Ostatecznie herbata zrobiła się tak mocna i jakby melasowata, że stanowiła najbardziej orzeźwiający napój na świecie. Czekając, aż słońce opuści się niżej, zjadł kilka daktyli i patrzył na zdychającego wielbłąda. Potrafił zachować spokój. Przewędrował ogromny szmat pustyni, ponad półtora tysiąca kilometrów. Przed dwoma miesiącami wyruszył z El Agela na wybrzeżu Morza Śródziemnego w Libii i udał się na południe przemierzając siedemset kilometrów przez Gialo i Kufra w samo puste serce Sahary.